Anna Gręziak
1980 rok, lipiec. W środkach masowego przekazu lakoniczne informacje o niepokojach w Świdniku, w Lublinie, o przyspawaniu do szyn pociągu jadącego do Moskwy…
6 sierpnia wyruszam po raz pierwszy na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy.
15 sierpnia, prosto z Częstochowy jadę do Zakopanego. Tam słyszę, że coś się dzieje na Wybrzeżu. Po tygodniu wracam do Warszawy.
Wiadomości jest więcej, chociaż pochodzą przede wszystkim z Radia Wolna Europa.
W sercu nadzieja i …strach: o nich, o nas wszystkich, o Polskę.
30 i 31 sierpnia mam dyżur w szpitalu. Jest dość spokojnie; każdą wolną chwilę spędzam przed telewizorem (nareszcie zaczęli coś relacjonować).
Po południu w niedzielę wiadomość o podpisaniu porozumień. Do oczu cisną się łzy, ogromnie dużo łez – radości, szczęścia, ulgi. Nie mogę ich opanować, ale niech tam – zaświtała przecież nadzieja na normalną Polskę!
4 września powstaje 34-osobowy, złożony z lekarzy, pielęgniarek, techników medycznych, pracowników obsługi, komitet założycielski Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Pracowników Szpitala im. Prof. Witolda Orłowskiego w Warszawie.
To początek najpracowitszego, ale też najpiękniejszego okresu w moim życiu.
Szukamy informacji o sposobie tworzenia związku. W punkcie na Bednarskiej zostajemy skierowani do „eksperta od służby zdrowia”; ten wiezie nas po materiały do …. CRZZ. Wpadamy w panikę: co będzie, jak zobaczy nas ktoś z punktu przy ul. Kopernika? Dalszy krok – porada prawna. Całe szczęście, że dostaliśmy namiary na zaufanych prawników. W poczekalni zespołu adwokackiego przy Mokotowskiej poznaję kolegów ze służby zdrowia. Do p. mecenasa Andrzeja Grabińskiego wchodzimy razem: Wojtek Celiński, Felek Woroszylski i ja. Na koniec wizyty nieśmiało pytam o honorarium. Zostaję zbesztana; tak zaczyna się trwająca do dziś przyjaźń.
6 września Hanka Tymowska zaprasza kilka osób ze służby zdrowia do swojego mieszkania; to zalążek regionalnej sekcji branżowej. Na spotkanie zabieram szczoteczkę do zębów i bieliznę na zmianę, tak na wszelki wypadek…
W szpitalu coraz większe zainteresowanie tworzącym się związkiem. Nie wiemy jednak, co dalej. Wojtek Pypno dzwoni do Gdańska. Chcemy upewnić się, czy „Mazowsze” tworzone przez ludzi z ZM „Ursus” jest tym samym Związkiem co w Stoczni i Gdańsku. Wojtek zostaje połączony z Lechem Wałęsą”, ten zapewnia o prawomyślności Mazowsza i zaprasza przedstawicieli szpitala na Zjazd MKZ do Gdańska.
17 września, wyposażone w list do samego Lecha Wałęsy i polecenie oddania go adresatowi do rąk własnych jedziemy z Basią Paprocką do Gdańska. Adresat jest przeziębiony i bardzo zmęczony, ale Bożenka Rybicka daje nam nadzieję na spotkanie. Czekamy. Po kilku godzinach jesteśmy dopuszczone przed Jego oblicze. Oddajemy list. Zaraz potem zaczyna się zebranie. Na własne oczy widzimy ludzi, którzy od kilku tygodni są idolami całej Polski. Mówią podniesionym głosem, czasem krzyczą: „Jeśli pozwolimy na rozdrobnienie Związku, powybierają nas, jak ryby z saka”. To Antoni Tokarczuk. W końcu zapada decyzja, że będzie jeden związek. Karol Modzelewski proponuje nazwę: Solidarność.
W Warszawie liczba członków NSZZ rośnie z dnia na dzień. Nie potrafię wymienić wszystkich placówek służby zdrowia w mieście i okolicy, w których podczas zebrań założycielskich pełnię rolę … eksperta.
Koledzy ze „sfery produkcyjnej” wywalczyli już sierpniowe podwyżki; „budżetówka” nadal czeka. Zaczynamy się niecierpliwić. Koledzy z MZK organizują w naszym imieniu protest: całe śródmieście Warszawy stoi przez kilka godzin. Zaczynamy doceniać znaczenie słowa Solidarność. To dobrze, zwłaszcza, że sami zadbaliśmy o to, by w statucie związku nie było dla nas prawa do strajku. W końcu zostajemy zaproszeni na rozmowy do Gdańska.
Koledzy ze „sfery produkcyjnej” wywalczyli już sierpniowe podwyżki; „budżetówka” nadal czeka. Zaczynamy się niecierpliwić. Koledzy z MZK organizują w naszym imieniu protest: całe śródmieście Warszawy stoi przez kilka godzin. Zaczynamy doceniać znaczenie słowa Solidarność. To dobrze, zwłaszcza, że sami zadbaliśmy o to, by w statucie związku nie było dla nas prawa do strajku. W końcu zostajemy zaproszeni na rozmowy do Gdańska.
7 listopada. W Sali Herbowej Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku siadamy do rozmów z delegacją, której przewodniczy Minister Zdrowia, Marian Śliwiński. Rozmowy kończą się całkowitym fiaskiem. Sprawy bierze w swoje ręce, zresztą nie po raz pierwszy, drobna, wyglądająca jak nastolatka pielęgniarka z przychodni stoczniowej, Alinka Pienkowska. Dziewczyna, która 16 sierpnia powstrzymała robotników Stoczni przed przedwczesnym zakończeniem strajku. Minister wyjeżdża, my zostajemy. Po dziesięciu dniach okupowania Urzędu do stołu obrad usiądzie już nowy minister, Tadeusz Szelachowski. Tym razem porozumienie jest zawarte zaledwie kilka godzin przed zaplanowanym i ogłoszonym strajkiem generalnym (ech ta solidarność …)
Dalej wszystko normalnie: szpital, pacjenci, dyżury, ale też działania w Regionie Mazowsze i w sekcji służby zdrowia.
Rośnie plik nierozliczonych nigdy delegacji. Któregoś dnia nie polecę jednak do Gdańska; komunikat przez megafon poinformuje mnie, że samolot jest przeciążony. Polecę następnym, ale znacznie się spóźnię na ważne zebranie „Krajówki”. Od tej pory zaczynam się gwałtownie odchudzać, ale do dziś rezultaty nie są zadowalające.
Marzec 1981, pełna mobilizacja Związku. Jest żywność, leki, koce, śpiwory. Jesteśmy wszyscy razem: robotnicy, nauczyciele, pielęgniarki, lekarze; razem przygotowani nawet na długotrwałe oblężenie. Nie dochodzi jednak do konfrontacji, czy to dobrze? Na to pytanie odpowiedzi do dziś są różne.
Kwiecień 1981. Wracamy z Alinką z Poznania, z posiedzenia Krajowej Sekcji Służby Zdrowia. Alina jedzie do Warszawy na uroczystość poświęcenia sztandaru Solidarności w Hucie Warszawa; ma być jego matką chrzestną. Wykorzystuje sytuację, by przedstawić mnie Księdzu Jerzemu Popiełuszce, duszpasterzowi hutników. Wcześniej był duszpasterzem służby zdrowia, więc na pewno wskaże mi ludzi, właściwych do podjęcia pracy w Banku Leków NSZZ „Solidarność”.
Pomysłodawcą Banku był Lech Wałęsa. Chodziło o stworzenie w kraju rezerwy leków, które dotychczas sprowadzane były w trybie tzw. importu docelowego – dla konkretnego, potrzebującego ich pacjenta. Paradoks takiego rozwiązania polegał na tym, że chory, dla którego lek zamawiano zwykle był w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, a sprowadzony dlań lek służył najczęściej dopiero kolejnemu choremu. Listę leków, które zakupione za pieniądze Polonii Amerykańskiej miały na miejscu, w Polsce czekać na zamówienie ze strony szpitali, uzgadniali z Ministerstwem Zdrowia lekarze z Regionu Gdańskiego Solidarności, Wojtek Kuźmierkiewicz i Piotr Gmaj. Rola Społecznego Komitetu Banku Leków, któremu przewodniczyłam polegała na uzyskaniu potwierdzenia od Komisji Zakładowej NSZZ „S” w szpitalu faktu przebywania danego chorego i niezwłocznym przesłaniu tam leku. W praktyce, przynajmniej na początku, było jednak zupełnie inaczej. Nasi rodacy zza oceanu, słysząc o braku leków w Polsce, rozpoczęli zbiórkę wszystkich możliwych medykamentów. W efekcie, jako jedyna osoba upoważniona do odbioru przesyłek z lekami, dzieliłam czas pomiędzy załatwianiem spraw w firmach spedycyjnych, a segregacją leków w użyczonych przez Cefarm magazynach. Wspierały mnie w tym, wciągnięte do Społecznego Komitetu pracownice Cefarmu, szczególnie przewodnicząca tamtejszej Solidarności, Pani Krysia Jastrzębska. Z upływem czasu Bank zaczynał funkcjonować zgodnie z założeniami.
13 grudnia na lotnisku Okęcie czekało na odebranie 6 ton leków …
13 maja 1981 roku. Około 18.00 spontanicznie zbieramy się w siedzibie Związku na Szpitalnej. Otacza mnie grupka poruszonych i przejętych ludzi; chcą z ust lekarza usłyszeć słowo nadziei. Zbyszek Bujak dopytuje: czy postrzał w brzuch, w okolicę aorty i trzustki jest bardzo groźny? Jakie to może mieć konsekwencje? Czy On przeżyje? Odpowiadam tak, jak chcą usłyszeć, a czego z całego serca sama pragnę. Nasłuchujemy informacji z Rzymu. Niepokój będzie trwał jeszcze wiele dni.
Kiedy wreszcie Jan Paweł II opuszcza szpital kierujemy podziękowanie od naszej szpitalnej Solidarności do kolegów z Kliniki Gemelli. Dziękujemy za uratowanie życia naszemu ukochanemu Ojcu. Po jakimś czasie i my otrzymujemy podziękowanie.
Kiedy wreszcie Jan Paweł II opuszcza szpital kierujemy podziękowanie od naszej szpitalnej Solidarności do kolegów z Kliniki Gemelli. Dziękujemy za uratowanie życia naszemu ukochanemu Ojcu. Po jakimś czasie i my otrzymujemy podziękowanie.
Zbliżają się wybory w Regionie. Zostaję Delegatem na Walne Zebranie. Tam zostaję wybrana do Zarządu Regionu Mazowsze i na Delegata na Zjazd Krajowy. Jest już połowa 1981 roku.
Wrzesień 1981. I Krajowy Zjazd NSZZ „Solidarność”. Pierwsze doświadczenie tak dużej różnorodności, ale pomimo tego – wspólnoty. Nie zostaję wybrana do Krajowej Komisji Koordynacyjnej, chociaż (a może właśnie dlatego) demonstracyjnie udzielił mi poparcia Lech Wałęsa (to za ten Bank Leków).
Październik, listopad, grudzień. Praca, praca, praca. Nie odróżniam już dat, ani dni tygodnia. Region, Sekcja, Bank i jeszcze dodatkowo – Rada Funduszu Związku. W domu u Państwa Wajdów burza mózgów. Radzimy, na co w pierwszej kolejności przeznaczyć zgromadzone przez Związek, wcale niemałe środki (oczywiście te pozaskładkowe). A potrzeby są duże i jakże różnorodne. O pierwszeństwo „walczą” uszczelki, niezbędne do produkcji mleka w proszku, dodatkowa linia do produkcji jednorazowych strzykawek, pompy infuzyjne pana Kwapisza. Nim podejmiemy ostateczną decyzję, dyskusję zakończy … WRON.
Od 14 grudnia 81 r. mam przewodniczyć delegacji Regionu Mazowsze do fabryki Fiata w Turynie. Wcześniej „wyprawiam” z ogólnopolską delegacją „S” do Szwajcarii kilkoro przyjaciół ze służby zdrowia (mają wrócić 13 grudnia, więc zdążę ich odebrać i czegoś praktycznego się dowiedzieć). Dwoje z nich: Irenka Daszczyk i Piotr Gmaj są tam do dziś, Jurek Grębski rok temu wrócił do Polski.
12 grudnia wieczorem spotykam się w Hotelu Forum z przedstawicielami Polonii. Chodzi oczywiście o Bank Leków. Wracam do domu bardzo zmęczona. Rano, od sąsiada dowiaduję się, że „u niego w domu wszystko się popsuło”; pyta, czy u mnie też? Czekam z niecierpliwością, żeby wyszedł, włączam telewizor i już wiem. Po raz pierwszy w życiu nie mogę i nie chcę słuchać Mazurka Dąbrowskiego. Pakuję szczoteczkę do zębów i bieliznę na zmianę i w pośpiechu wychodzę. Myślę: pewnie nie zdążyli w nocy i zaraz przyjdą … Jadę prosto na Mokotowską, do siedziby Regionu. ”Ich” już nie ma, kręcą się nasi. Spotykam Kazia Kaczora – miesiąc wcześniej razem „chrzciliśmy” sztandar Solidarności w Gazowni. Wynosimy z biura wszystko, co się da: papiery, maszyny do pisania. Ładujemy do samochodu Kazika. Nagle zjawiają się znowu. Uciekamy przed pałkami. Odwozimy sprzęt, a po obiedzie znów jedziemy na Mokotowską. Jest 17.00, chłopcy na dole drukują ulotki. Wtedy przychodzą jeszcze raz. Uciekając pobiłam swój rekord życiowy; Kazik, chociaż też uciekł „zarobił” jednak pałką po plecach. Idę wreszcie na Mszę Świętą (przecież to niedziela), a później do szpitala, gdzie zamierzam się jakoś „przechować”. Brat jest już powiadomiony przez znajomych, że nie siedzę, ale jak dać znać Rodzicom? W szpitalu wpadam na kierowcę karetki z Pułtuska. To prawdziwy cud. Jeszcze tego samego wieczoru Rodzice wiedzieli, że oboje z bratem jesteśmy na razie bezpieczni.
Prawie do Świąt Bożego Narodzenia mieszkam w szpitalu. Nikt mnie nie szuka. Na Święta jadę do Pułtuska. W Sylwestra przychodzi do mnie kilka osób z Komisji Zakładowej ze szpitala; po prostu potrzebujemy być razem.
W gronie przyjaciół ustalamy sposób łączności i powiadamiania o zagrożeniu, szyfrujemy adresy i numery telefonów (niektórych nie udało się odszyfrować do dziś).
W lutym 82 decyduję się wreszcie oddać paszport (ten na wyjazd do Turynu). Z biura paszportów odsyłają mnie do Pałacu Mostowskich. Na wyznaczone spotkanie idę w „obstawie” Oli Gielewskiej (pamiętamy przecież „Człowieka z Marmuru”). Pani milicjant próbuje być bardzo miła. „Widocznie nic takiego przeciwko pani nie ma, skoro pani nie siedzi”. – To dla mnie policzek, ale przecież nie powiem, co i gdzie robię …
W tzw. międzyczasie, jakby od niechcenia podsuwa czystą kartkę; mam na niej napisać, że nie będę prowadziła działalności antypaństwowej. Mówię grzecznie dziękuję i odsuwam kartkę; nie nalega.
Pracy jest nadal bardzo dużo, tylko zupełnie innej. „Leczymy” w szpitalu niekiedy całkiem zdrowe osoby, byle tylko ustrzec je przed więzieniem. Od pierwszych dni dostaję wiele paczek zza granicy – to efekt znajomości zawartych poprzez Bank Leków. Odbieram je w różnych, przedziwnych miejscach. Najczęściej zawierają środki czystościowe, konserwy, mleko w proszku, leki – z tymi nie muszę się spieszyć, gorzej, jeśli tuż przed świętami, dostaję skrzynkę pomarańczy. Ale i ta przesyłka trafia na czas w odpowiednie ręce (a właściwie dziecięce buzie). Raz zatrzymuję sobie trochę proszku do prania, reszta, jak zawsze wędruje do innych. Ci „inni” to osoby ukrywające się, rodziny internowanych, rodzice małych dzieci.
Kto może zbiera pieniądze, kartki, żywność. Roznosimy bibułę. Po pierwszym szoku zaczynamy nawiązywać związkowe kontakty. Odwiedza mnie Joasia Szczęsna i zaprasza na spotkanie z ukrywającym się Zbyszkiem Bujakiem. Idąc na spotkanie przebieram się tak, że przechodzący obok Bujak (zresztą też przebrany) nie jest w stanie mnie rozpoznać. Dopiero towarzyszący mu Zbyszek Janas mówi: – To chyba była Ania… Wchodzimy razem do jakiegoś mieszkania. Rano, jako jedyna wychodzę do pracy. Odzyskuję spokój dopiero po otrzymaniu wiadomości, że pozostali są bezpieczni.
Niepokój towarzyszy przy każdym „konspiracyjnym” działaniu: kiedy wiozę Krysię Lityńską do ukrywającego się pod Warszawą Janka (dlaczego leci nad nami ten helikopter?), kiedy spotykam się z Zosią Kulerską, by przekazać jej list od Wiktora, kiedy po wykradzeniu ze szpitala na Banacha Janka Narożniaka poproszony o objęcie go dalszą opieką kolega odmawia i trzeba znaleźć innego chirurga.
I tak przez wszystkie lata. Bo chociaż stan wojenny oficjalnie zakończył się po stosunkowo niedługim czasie (tak naprawdę nie pamiętam, kiedy), dla mnie trwał aż do 1989 roku. Jeszcze w marcu 1988 roku SB wtargnęła do mojego mieszkania rozbijając zebranie Krajowej Sekcji Służby Zdrowia (omawialiśmy szczegóły planowanej na 7 kwietnia demonstracji przed Ministerstwem Zdrowia). To po tej demonstracji Wojtka Pypno zwolniono z CMKP, a na mojego szefa naciskano, by mnie też zwolnił.
Przeżyliśmy, bo byliśmy razem i wbrew wszystkiemu – mogliśmy na siebie liczyć. Spotykaliśmy się, mimo godziny milicyjnej, odwiedzaliśmy, chociaż tak trudno było o benzynę, dzieliliśmy z innymi skromne racje żywności sami niekiedy nie dojadając, ryzykowaliśmy własnym bezpieczeństwo, ponieważ inni byli jeszcze bardziej zagrożeni.
Po prostu i najzwyczajniej – zdawaliśmy na co dzień egzamin z Solidarności.
Dziś, po 25 latach, też możemy go zdać. Jestem tego pewna…
Druk w jubileuszowym numerze "Służby Zdrowia" w sierpniu 2005 r.